Strona główna Blog Strona 77

Nowoczesna instalacja w Bełchatowie przekształci odpady komunalne w energię i ciepło dla mieszkańców.

0

Za trzy lata będzie gotowa nowoczesna instalacja termicznego przetwarzania z odzyskiem energii, którą spółka PGE Energia Ciepła wybuduje w sąsiedztwie bełchatowskiej elektrowni. Instalacja będzie przetwarzać rocznie 180 tys. odpadów komunalnych. Odzyskana z nich energia trafi do sieci elektroenergetycznej, natomiast ciepło popłynie do domów i mieszkań przyłączonych do sieci ciepłowniczej Bełchatowa. Instalacja ITPOE, a także planowane dalsze inwestycje PGE – w tym m.in. farmy wiatrowe i fotowoltaiczne oraz akumulatory energii – przyczynią się też do ochrony środowiska i poprawy jakości powietrza w regionie.

– Instalacja termicznego przetwarzania z odzyskiem energii pozwala wyeliminować inne, przestarzałe źródła ciepła. Jest to po prostu elektrociepłownia opalana odpadami. Natomiast emisja spalin z takiej instalacji jest znacznie mniejsza niż w przypadku spalania węgla czy biomasy. Dlatego jest to inwestycja proekologiczna, która poprawia jakość powietrza w regionie – podkreśla w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes dr hab. inż. Grzegorz Wielgosiński, profesor Politechniki Łódzkiej, dziekan Wydziału Inżynierii Procesowej i Ochrony Środowiska.

Modne i oszczędne grzejniki płytowe do mieszkania.

Nowa inwestycja jest częścią transformacji energetycznej kompleksu górniczo-energetycznego Bełchatów. Obiekt będzie spełniać bardzo rygorystyczne, europejskie normy środowiskowe (BAT) i zostanie wyposażony m.in. w system monitoringu emisji zanieczyszczeń. Automatyczny system zabezpieczeń poinformuje też o każdym, nawet najmniejszym przekroczeniu norm emisji.

– Grupa Kapitałowa PGE ma w planach szereg różnych przedsięwzięć dla regionu bełchatowskiego. Poza budową instalacji termicznego przetwarzania z odzyskiem energii w tym regionie planowane są też farmy wiatrowe o mocy ok. 100 MW, farmy fotowoltaiczne o mocy 600 MW, akumulatory energii – czyli dość nowatorskie rozwiązanie – o mocy 300 MW. W ubiegłym tygodniu został też podpisany list intencyjny, zmierzający do utworzenia w Bełchatowie Centrum Rozwoju Kompetencji, które będzie kształcić kadry dla nowej energetyki i pomagać w przebranżowieniu pracowników tutejszych zakładów – wymienia Przemysław Kołodziejak, prezes zarządu PGE Energia Ciepła.

Instalacje termicznego przetwarzania z odzyskiem energii działają już od kilku lat m.in. w Bydgoszczy, Koninie, Białymstoku, Krakowie, Poznaniu i Szczecinie. Podobną inwestycję prawie trzy lata temu spółka PGE Energia Ciepła wybudowała też w Rzeszowie. Instalacja utylizuje rocznie ok. 100 tys. ton odpadów komunalnych, przekształcając je w ciepło i energię elektryczną, z której następnie korzystają samorząd i mieszkańcy. PGE Energia Ciepła z Grupy PGE przygotowuje się do budowy w instalacji w Rzeszowie II linii technologicznej, której roczna wydajność będzie wynosić 80 tys. ton. Projekt zostanie zakończony w 2023 roku. Rzeszowska instalacja spełnia wyśrubowane normy ekologiczne UE m.in. w zakresie emisji CO2, które są dziesięciokrotnie niższe niż dla jednostek spalających węgiel kamienny.

Podobna  instalacja powstanie też w sąsiedztwie bełchatowskiej elektrowni. Zgodnie z harmonogramem wybór generalnego wykonawcy inwestycji ma się odbyć w przyszłym roku, a ITPOE w Bełchatowie ma być gotowa w 2024 roku. Instalacja będzie przetwarzać rocznie 180 tys. odpadów komunalnych, a odzyskana z nich energia trafi do Krajowego Systemu Elektroenergetycznego. Z kolei ciepło popłynie do domów i mieszkań przyłączonych do sieci ciepłowniczej Bełchatowa.

– Instalacja w Bełchatowie będzie uzupełnieniem funkcjonującego w regionie systemu gospodarki odpadami. Będzie utylizować te odpady, które nie mogą zostać przetworzone w żaden inny sposób – zabrudzone i nienadające się do recyklingu, ale do ich wyprodukowania została już zużyta energia, którą w pewnym stopniu można odzyskać – mówi Przemysław Kołodziejak.

Do ITPOE w Bełchatowie będą trafiać odpady pochodzące z instalacji mechaniczno-biologicznego przetwarzania, a więc pozbawione frakcji biologicznej. To gwarantuje, że nie będą emitowane uciążliwe zapachy. Nie będą też przetwarzane odpady niebezpieczne.

Co istotne, dzięki budowie nowoczesnej instalacji w okolicach Bełchatowa nie będą powstawać nowe składowiska odpadów. Inwestycja przyczyni się też do poprawy jakości powietrza w regionie, ponieważ w trakcie eksploatacji ograniczy do minimum emisję tlenków siarki, azotu i pyłów.

– Instalacje tego rodzaju mają specjalny system oczyszczania spalin. Trzeba pamiętać, że odpady trafiające do takiej instalacji nie są jednorodne i w związku z tym pojawiają się różnego rodzaju związki chemiczne, które będą termicznie przetwarzane, ale system oczyszczania spalin jest przygotowany na takie substancje​. Według Szwedów, produkujących aż 60 proc. ciepła z odpadówelektrociepłownie opalane odpadami komunalnymi mają najczystsze kominy, a więc są bezpieczne zarówno dla środowiska, jak i ludzi mieszkających w pobliżu – wyjaśnia Grzegorz Pelczar, dyrektor projektu budowy ITPOE Bełchatów w PGE Energia Ciepła.

Prezes zarządu PGE Energia Ciepła podkreśla, że nowo powstająca ITPOE będzie oparta na nowoczesnych i sprawdzonych w Europie technologiach. Podobne instalacje z powodzeniem działają już bowiem m.in. w Paryżu, Londynie, Wiedniu i Sztokholmie.

– Technologia, która ma zostać zastosowana w Bełchatowie, funkcjonuje w ponad 400 lokalizacjach w całej Europie. Można powiedzieć, że dzisiaj jest jedyną tego typu pewną i sprawdzoną technologią. Wszystkie funkcjonujące polskie instalacje termicznego przetwarzania oparte są właśnie na niej – dodaje dr hab. inż. Grzegorz Wielgosiński.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/nowoczesna-instalacja-w,p2117452640

Już 55 proc. imigrantów z Ukrainy chce kupić nieruchomość w Polsce. Coraz więcej planuje też otwarcie własnego biznesu

0

Zdecydowana większość Ukraińców jest zadowolona z pracy i jakości życia w Polsce, o czym świadczy m.in. to, że prawie połowa planuje zostać na stałe, a podobny odsetek zamierza sprowadzić do Polski swoją rodzinę. O poważnych planach Ukraińców związanych z Polską świadczy też fakt, że coraz więcej z nich decyduje się na zakup nieruchomości i założenie tutaj własnego biznesu. Takie plany ma już 40 proc. pracujących w Polsce obywateli Ukrainy. Sytuacja może się jednak zmienić, kiedy swoje granice otworzą dla nich inne kraje europejskie, bo wielu z nich jest zainteresowanych możliwością zatrudnienia w Niemczech, Czechach czy Skandynawii.

– Na emigrację zarobkową do Polski najczęściej decydują się młodzi obywatele Ukrainy, poniżej 39. roku życia. Co ciekawe, są to też osoby wykształcone. Ponad 28 proc. z nich posiada wykształcenie wyższe, a 48 proc. ma wykształcenie zawodowe lub średnie specjalistyczne – wskazuje w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes Karolina Bogdevic, wiceprezes zarządu Gremi Personal.

Na polskim rynku pracy jest około 1,2 mln Ukraińców. Z badania przeprowadzonego w lutym br. przez Centrum Analityczne Gremi Personal wynika, że 10 proc. imigrantów z Ukrainy to kadra menedżerska, a 16 proc. to pracownicy umysłowi, zatrudnieni w takich sektorach jak edukacja, inżynieria, IT czy medycyna. Z kolei ponad połowa (53 proc.) jest zatrudniona w sektorze usług albo wykonuje pracę fizyczną. Wyższe płace w porównaniu z Ukrainą to istotny czynnik dla ponad 80 proc. imigrantów.

– Trzy główne zalety pracy w Polsce są związane z czynnikami ekonomicznymi. Po pierwsze, są to wyższe wynagrodzenia niż na Ukrainie, po drugie – stabilność gospodarcza, po trzecie – łatwiejszy dostęp do uzyskania wizy lub pozwoleń na pobyt czasowy w porównaniu do innych krajów Unii Europejskiej – wymienia Karolina Bogdevic. – Zdecydowana większość Ukraińców jest usatysfakcjonowana z życia i pracy w Polsce. Zadeklarowało tak w sumie aż 68 proc. z nich.

Tylko 18,6 proc. wskazało, że przeszkadza im negatywne nastawienie Polaków w środowisku pracy, a nastroje ksenofobiczne na własnej skórze odczuło jedynie 2 proc. badanych.

– Ta ostatnia liczba zmniejszyła się z 26 proc. w poprzednim roku – zauważa wiceprezes zarządu Gremi Personal.

Dla 25 proc. Ukraińców ważna jest też możliwość uzyskania zezwolenia na pobyt stały. Z badania Gremi Personal wynika, że o kartę stałego pobytu zamierza postarać się aż 2/3 przebywających w Polsce Ukraińców. Sondaż przeprowadzony w lutym na grupie 1,1 tys. przebywających w Polsce obywateli Ukrainy pokazuje, że tylko co trzeci chce szybko zarobić i wrócić do kraju. Prawie połowa natomiast (46,4 proc.) planuje zostać tu na stałe, a blisko 52 proc. zamierza sprowadzić do Polski swoją rodzinę. O poważnych planach Ukraińców związanych z Polską świadczy też fakt, że coraz więcej z nich decyduje się na założenie tutaj własnego biznesu.

– W 2020 roku taką chęć deklarowało 25 proc., natomiast w tym jest to już 40 proc. badanych – mówi Karolina Bogdevic. – Jest kilka branż, które cieszą się zainteresowaniem wśród Ukraińców. To przede wszystkim transport międzynarodowy z racji tego, że Polska jest europejskim liderem w przewozach, a Ukraińcy stanowią solidną część składową związaną z obsługą przewozów. Kolejną jest branża budowlana. Ukraińcy decydują się też na świadczenie usług, a więc otwierają swoje restauracje lub salony kosmetyczne. Wchodzą też w branże kreatywne, takie jak IT, reklama, marketing, wideo czy PR.

Jak zauważa wiceprezes zarządu Gremi Personal, osoby, które decydują się na prowadzenie własnej działalności, zwykle wcześniej przez kilka lat pracują w polskich firmach, zdobywając doświadczenie i ucząc się języka.

– Druga grupa to osoby, które mają doświadczenie zdobyte na terytorium Ukrainy i przyjeżdżają do Polski od razu z takim zamierzeniem, żeby tutaj prowadzić swój biznes. Polska przyciąga ich bardzo dobrymi warunkami gospodarczymi, stabilnością, przewidywalnością i przejrzystością – mówi.

Coraz więcej Ukraińców decyduje się także na zakup nieruchomości w Polsce. W 2020 roku taką chęć deklarowało 34 proc., natomiast w tym roku ten odsetek urósł już do 55 proc.

– Ukraińcy stanowią czołówkę cudzoziemców kupujących nieruchomości w Polsce. W porównaniu do Niemców, Brytyjczyków czy Skandynawów, którzy kupują nieruchomości w celach inwestycyjnych, Ukraińcy kupują je dla siebie. Chcą tu pozostać i się integrować. Spowodowane jest to także tym, że wprowadzono realne i możliwe warunki uzyskania kredytów hipotecznych na dobrych zasadach – wyjaśnia Karolina Bogdevic.

Polska jest atrakcyjnym krajem dla imigrantów zarobkowych, szczególnie w czasie pandemii. Nie mają oni większych problemów z przekraczaniem granicy czy prolongatą dokumentów. I to jest powód, dla którego Ukraińcy wciąż interesują się Polską. Może się to jednak zmienić, kiedy swoje granice otworzą dla nich inne kraje europejskie.

– Czynnikiem decydującym będzie wtedy ekonomia, a więc obywatele Ukrainy pojadą tam, gdzie będą mogli zarobić więcej. Ich zainteresowaniem cieszą się m.in. Niemcy, Czechy, Skandynawia, Stany Zjednoczone oraz Kanada. Co ciekawe, w porównaniu do zeszłego roku zainteresowanie pracą w krajach skandynawskich wzrosło aż dwukrotnie [z 22 proc. do 42,5 proc. w 2021 roku – red.] – mówi ekspertka.

Sondaż pokazuje, że ponad 54 proc. ukraińskich imigrantów zarobkowych jest zainteresowanych możliwością zatrudnienia w innym kraju niż Polska. Wiceprezes Gremi Personal wskazuje też, że główną przeszkodą dla podejmowania w Polsce pracy przez cudzoziemców wciąż pozostają formalności i biurokracja.

– W momencie, kiedy inne kraje się otworzą, a Polska nie zmieni legislacji dotyczącej zatrudniania cudzoziemców, to możemy być na przegranej pozycji – zauważa Karolina Bogdevic.  

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/juz-55-proc-imigrantow,p1399772638

Ostatnie dni konsultacji Krajowego Planu Odbudowy. Duże miasta walczą o większy dostęp do unijnych środków

0

Największe polskie miasta i ich obszary metropolitalne zostały potraktowane jak beneficjenci drugiej kategorii – to stanowisko prezydentów miast zrzeszonych w Unii Metropolii Polskich dotyczące rządowego Krajowego Planu Odbudowy. W toku trwających konsultacji postulują włączenie dużych miast do różnych obszarów projektów, z których zostały one wyłączone, m.in. dotyczących transportu szynowego czy ochrony środowiska. Konsultacje dokumentu potrwają do 2 kwietnia.

Krajowy Plan Odbudowy jest dokumentem, który w dużej mierze opiera się na wsparciu za pośrednictwem organów centralnych. W naszej ocenie efektywniejsze i dużo skuteczniejsze będzie działanie poprzez samorządy i o takie rozwiązania będziemy zabiegać – mówi agencji Newseria Biznes Grzegorz Kamiński, dyrektor Biura Koordynacji Projektów i Rewitalizacji Miasta Urzędu Miasta Poznania. – Konsultacje jeszcze trwają, ale składamy stosowne postulaty poprzez Unię Metropolii Polskich, jako samorząd oraz za pośrednictwem innych podmiotów, które z nami współpracują i są w te działania zaangażowane.

Krajowy Plan Odbudowy opracowany przez Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej to dokument, który ma być podstawą do wydatkowania przyznanych Polsce funduszy pomocowych Unii Europejskiej w ramach Instrumentu na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności. W tej chwili trwają jego konsultacje społeczne. Prezydenci miast Unii Metropolii Polskich ocenili go krytycznie, argumentując, że nie uwzględnia on w wystarczającym stopniu potrzeb największych miast Polski oraz ich obszarów metropolitalnych. Stwierdzili także, że pominięcie największych polskich miast w dostępie do środków finansowych UE na niskoemisyjny transport czy zielone i niebieskie inwestycje może spowodować, że wykorzystanie funduszy i zrealizowanie celów UE będzie niemożliwe.  

– Zaskakujące jest to, że wsparcie jest skoncentrowane bardziej na podmiotach małych lub średnich. Oczywiście mamy świadomość potrzeb, jakie występują w małych samorządach, i konieczność finansowania zadań, które są w małych i średnich miastach, a także na wsiach, ale duże miasta wojewódzkie są motorem napędowym lokalnych gospodarek. Pominięcie ich w niektórych obszarach KPO stanowi bardzo duży problem i będziemy próbowali nadal dyskutować ze stroną rządową, aby te relacje odwrócić – zapowiada Grzegorz Kamiński.

Jak podkreśla, dyskryminujące dla dużych miast są m.in. zapisy dotyczące komunikacji i transportu. Zakładają one wsparcie tylko dla inwestycji w obszarze komunikacji autobusowej, opartej na wodorze czy pojazdach elektrycznych, ale zupełnie pomijają transport szynowy.

Duże miasta miałyby zrezygnować z tramwajów na rzecz autobusów? Nie ukrywam, że ja sobie tego nie wyobrażam – kwituje ekspert z Urzędu Miasta Poznania. 

Zaznacza, że poza transportem w dużych metropoliach jest wiele innych obszarów, które wymagają wsparcia. Należy do nich np. ochrona jakości powietrza. W tej kwestii potrzebna jest pomoc finansowa zarówno dla mieszkańców na wymianę źródeł ciepła, jak i dla miast na budowę sieci ciepłownictwa miejskiego oraz tworzenie obszarów zielonych.

– Emisja z transportu, ograniczenie emisji pyłów z tzw. kopciuchów może wpłynąć na poprawę jakości życia mieszkańców, ale także na atrakcyjność inwestycyjną miasta – wyjaśnia dyrektor Biura Koordynacji Projektów i Rewitalizacji Miasta w poznańskim urzędzie. Kolejny obszar to wsparcie dla przedsiębiorców. Jeżeli KPO ma być planem popandemicznym, to powinniśmy w dużej mierze wspierać lokalną gospodarkę. Z pewnością wzrośnie bezrobocie, szczególnie w tych branżach, które są najbardziej dotknięte przez lockdown i pandemię, zatem należy stworzyć ofertę pomocową dla przedsiębiorców i mieszkańców, np. instrumenty wsparcia w zakresie najmu lokali lub zachęty do tworzenia nowych firm – wymienia.

Poznań liczy również na dofinansowanie nowoczesnych rozwiązań w edukację zdalną i kolejne e-usługi dla mieszkańców.

To wszystko może dać mieszkańcom i przedsiębiorcom z dużych ośrodków szansę na szybszy wzrost po pandemii – podkreśla Grzegorz Kamiński. – Każde środki finansowe, które będą wydane w Wielkopolsce, będą pieniędzmi dobrze zainwestowanymi. Od wielu lat widzimy, że rządowe finansowanie koncentruje się na regionach wschodnich. Oczywiście mamy świadomość potrzeb w tych regionach, ale niestety w ten sposób tworzymy potencjał inwestycyjny na Wschodzie, tracąc ten, który jest na Zachodzie. Mimo tego, że regiony zachodnie nadal dynamicznie się rozwijają, moglibyśmy osiągnąć więcej, rozwijać się jeszcze szybciej, tworzyć jeszcze lepszą przestrzeń i dawać szansę do bogacenia się mieszkańców i przedsiębiorców.

Krajowy Plan Odbudowy powstał w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej we współpracy z resortami odpowiedzialnymi za poszczególne obszary. 26 lutego rozpoczęły się konsultacje społeczne projektu, a od kilku dni równolegle trwają również wysłuchania KPO. Zakończą się one 2 kwietnia, a do 30 kwietnia KPO trafi do Komisji Europejskiej, która będzie mieć dwa miesiące na jego zaakceptowanie. Dokument będzie podstawą do skorzystania z Funduszu Odbudowy, w ramach którego Polska otrzyma 58 mld zł w postaci dotacji i pożyczek.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/ostatnie-dni-konsultacji,p1008499239

Dane są najcenniejszym surowcem XXI wieku. Przetwarzanie ich w czasie rzeczywistym pozwoli firmom zdobyć przewagę konkurencyjną na rynku [DEPESZA]

0

Bazowanie na analizie danych przekłada się na szereg korzyści dla firm, m.in. większą konkurencyjność czy możliwość podejmowania szybkich i trafnych decyzji biznesowych. – Wykorzystanie danych pozwala firmom nie tylko usprawnić podstawową działalność, ale też tworzyć nowe linie i modele biznesowe – podkreśla Aleksander Jagodzki, wiceprezes ds. sprzedaży w Goldenore. Firmy wciąż jednak muszą się nauczyć, jak przekształcić się z organizacji, które tylko posiadają dane, w takie, które potrafią je efektywnie wykorzystywać do zwiększania swojej konkurencyjności. Rozwiązaniem może być dostęp i analiza danych w czasie rzeczywistym.

– Codziennie generujemy ogromne ilości danych, które są kluczowe dla funkcjonowania i rozwoju każdej firmy. Postęp technologiczny spowodował, że do systemów informatycznych napływają nieskończone ilości danych, pochodzących z różnych źródeł i przechowywanych w wielu formatach. To sprawia, że przetwarzanie i zarządzanie nimi staje się istotnym zadaniem dla każdej organizacji biznesowej – mówi agencji Newseria Biznes Aleksander Jagodzki.

Dane określane są dziś mianem najważniejszego surowca XXI wieku. Ich znaczenie jako głównego zasobu przyszłości podkreślają Komisja Europejska, ONZ czy OECD, natomiast brytyjski dziennik „The Economist” uznał je za najważniejszy surowiec XXI wieku, który generuje więcej pieniędzy niż ropa. Fakt ten potwierdzają raporty i prognozy branżowe oraz praktyka wielu organizacji w różnych sektorach.

– Według IDC i Seagate w 2018 roku na świecie przetwarzanych było ok. 33 ZB danych, a do 2025 roku ta liczba wzrośnie już do 175 ZB. Pewne jest, że bez efektywnego gromadzenia, przetwarzania i „konsumowania” tych danych rozwój wielu przedsiębiorstw jest niemożliwy – mówi ekspert.

Wykorzystanie danych napędza całą cyfrową gospodarkę i stanowi bazę przy podejmowaniu decyzji biznesowych. To powoduje, że firmy muszą się przekształcić z organizacji, które tylko posiadają dane, w takie, które potrafią je efektywnie wykorzystywać do zwiększania swojej konkurencyjności.

– Współczesne przedsiębiorstwa funkcjonują w turbulentnym otoczeniu biznesowym, gdzie dostęp do aktualnych danych jest często źródłem przewagi konkurencyjnej. Jednak gromadzenie ich to początek drogi – mówi wiceprezes ds. sprzedaży w Goldenore. – Kluczem jest ich analiza przez różne systemy, w czasie rzeczywistym. Dopiero na podstawie tych przetworzonych i przeanalizowanych danych są podejmowane decyzje. Same dane są tylko surowcem, który musimy przetworzyć, aby uzyskać produkt końcowy.

Bazowanie na danych jest dla firm po prostu opłacalne. Według badań przeprowadzonych przez McKinsey & Company firmy data-driven mają 23 razy większe prawdopodobieństwo przyciągnięcia nowych klientów i dziewięciokrotnie większą szansę na zbudowanie ich lojalności, a także 19-krotnie większe prawdopodobieństwo osiągnięcia ponadprzeciętnej rentowności. Co ważne, wykorzystanie danych pozwala firmom nie tylko usprawnić podstawową działalność, ale też tworzyć nowe linie i modele biznesowe, napędzając ich rozwój.

– Korzyści jest wiele i zależą od specyfiki poszczególnych branż. To np. możliwość podejmowania trafnych i szybkich decyzji biznesowych albo przyspieszenie obsługi klientów czy przeprocesowanie transakcji. Obecnie czas reakcji jest ważnym czynnikiem w walce o klienta końcowego. Kolejna korzyść to możliwość monitorowania online kampanii marketingowych, np. w sieciach sklepów – podkreśla Aleksander Jagodzki.

Potencjał danych dla biznesu i gospodarki pokazuje ubiegłoroczny raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego, z którego wynika, że wartość gospodarki opartej na danych w Polsce szacowana jest na 6,2 mld euro, a w 2025 roku może to być między 7,9 mld a 12 mld euro. Eksperci podkreślili, że dzięki danym swoją potęgę zbudowało wielu obecnych gigantów technologicznych.

– Szybkość podejmowania decyzji jest jednym z najbardziej istotnych elementów, aby móc efektywnie i skutecznie zarządzać przedsiębiorstwem. Firmy, które chcą być przedsiębiorstwami czasu rzeczywistego (Real-Time Enterprise), oczekują wdrożenia takich możliwości biznesowych, które pozwolą im sprawnie zarządzać procesami i dynamicznie reagować na zachodzące w ich otoczeniu zmiany – mówi ekspert. – Firmy oczekują, aby bez względu na lokalizację czy różnorodność technologiczną i biznesową systemów informatycznych aktualne dane były dostępne „tu i teraz”. Jest to oczekiwanie zarówno samych przedsiębiorstw, jak i ich klientów. Nie może to jednak wykluczać dbałości o ciągłość przetwarzania danych, bo jej przerwanie, utrata danych albo ograniczenie do nich dostępu są destrukcyjne dla przedsiębiorstw i ich klientów.

Do efektywnego przetwarzania danych w czasie rzeczywistym potrzebne są rozwiązania, które pozwalają na replikowanie ich pomiędzy różnymi technologicznie systemami i różnymi lokalizacjami. Replikacja online pomaga również w migracji do chmury firmom, które w pierwszym kroku często decydują się na uruchomienie środowisk testowych i deweloperskich w chmurze. Dzięki replikacji możliwe jest zasilanie baz w chmurze i utrzymanie ich spójności z bazami on-premise.

– Replikacja danych nie może naruszać ich spójności. Często w trakcie replikacji dane muszą podlegać transformacji, żeby po jej zakończeniu stanowić informację mającą wartość biznesową. Podsumowując, do przetwarzania danych w czasie rzeczywistym potrzebujemy specjalistycznego oprogramowania – podkreśla wiceprezes ds. sprzedaży w Goldenore.

Specjalizująca się w integracji baz danych firma ma już na koncie projekty realizowane w różnych sektorach, m.in. bankowości, telco, retailu, przemyśle i administracji publicznej w Polsce, jak i w Europie. Goldenore koncentruje się na replikacji danych w czasie rzeczywistym na poziomie baz danych. W ten sposób zapewnia ciągłość biznesową, obejmującą aplikacje operacyjne i analityczne oraz bezpieczne i bezprzestojowe migracje na nowe wersje oprogramowania i nowe platformy.

– Nasze zaplecze to przede wszystkim know-how oraz zespół doświadczonych ekspertów mających za sobą wiele złożonych projektów zasilania danych w czasie rzeczywistym w średnich i dużych przedsiębiorstwach. Dzięki wdrożeniu mechanizmów „real-time’owych” opartych na odpowiednim oprogramowaniu narzędziowym eliminujemy ryzyka downtime’u, zapewniając ciągłość biznesową, odciążamy systemy główne, zasilamy systemy raportowe w czasie rzeczywistym jak również systemy test-dev. Sprawiamy, iż cała organizacja ma dostęp do danych i raportów w czasie rzeczywistym – mówi Aleksander Jagodzki.

Goldenore to jedna z najbardziej wyspecjalizowanych w Europie firm, które zajmują się implementacją replikacji danych w czasie rzeczywistym w różnych kontekstach biznesowych i technicznych. Poprzez repliki danych zapewnia kluczową w tym czasie ciągłość biznesową, obejmującą aplikacje operacyjne, analityczne, jak również bezpieczne i bezprzestojowe migracje na nowe wersje oprogramowania, a także na nowe platformy.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/dane-sa-najcenniejszym,p485726550

Wiele stacji narciarskich może nie doczekać przyszłej zimy. Branża liczy na unijne pieniądze i domaga się odszkodowania za stracony sezon

0

Lockdown w czasie sezonu zimowego 2020/2021 negatywnie odbił się na branży turystycznej, w tym na stacjach narciarskich rozlokowanych w całej Polsce. Przez zamknięcie stoków niemal przez całą zimę obiekty zarobiły jedynie 30 proc. tego, co przed rokiem. Dodatkowo wiele z nich nie dostało wsparcia z tarcz finansowych, przez co dziś są zagrożone upadłością. Dlatego branża domaga się od rządu specjalnej pomocy i wypłaty odszkodowań. Bez tego wiele firm może nie dotrwać do przyszłego sezonu.

Każdy dzień zamknięcia stoków narciarskich w tym sezonie to ok. 5 mln zł strat dziennie dla całej branży. Samo przygotowanie do sezonu pochłonęło 32 mln zł, a koszty przygotowania do działania w reżimie sanitarnym to kolejne 600 tys. zł. Do tego dochodzą raty leasingowe i kredytowe oraz podatki. Zamknięcie stoków w sezonie 2020/2021 oraz brak uregulowanych zasad dotyczących dofinansowywania z tarczy finansowej może spowodować bankructwo branży narciarskiej, której przychody spadły nawet do 80 proc. Jak wylicza Stowarzyszenia Polskie Stacje Narciarskie i Turystyczne, realne przychody, na jakie może liczyć branża, to ok. 90 mln zł z szacowanych przed lockdownem 450 mln zł. 

– Kondycja branży jest słaba, ponieważ sytuacja, w której polskie stacje narciarskie były zamknięte, kiedy nie mogły funkcjonować przy tak pięknej zimie, doprowadziła do tego, że wszystkie ośrodki straciły pieniądze. Okresem, w którym zarabia się pieniądze i kiedy turyści korzystają z tych ośrodków, są święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok i ferie. W tym roku cały ten okres, do którego stacje się przygotowują cały rok, był zamknięty. To spowodowało, że stacje uzyskały może 30 proc. dochodu, który uzyskują normalnie – informuje w rozmowie z agencją Newseria Biznes Piotr Rzetelski, wiceprezes stowarzyszenia Polskie Stacje Narciarskie i Turystyczne, skupiające prawie 90 proc. stacji narciarskich w kraju.

Kolejne tarcze antykryzysowe i finansowe nie trafiały do wszystkich firm ze względu na profil prowadzonej działalności. Pomoc ta była przewidziana głównie na ochronę miejsc pracy, więc mogły na nią liczyć stacje, które zatrudniają pracowników przez cały rok. Małe stacje, które są bardzo często firmami rodzinnymi, niezatrudniającymi pracowników, nie mogły z tego wsparcia skorzystać. Efektem tego pomoc od państwa z pierwszej tarczy objęła tylko 65 proc., a z drugiej już tylko niecałe 36 proc. stacji zrzeszonych w PSNiT. W sumie opiewała ona na ok. 70 mln zł. Jak podkreślają przedstawiciele stowarzyszenia, ci, którzy otrzymali dofinansowanie, byliby w stanie wygenerować kwotę otrzymanej pomocy w ciągu jednego dobrego weekendu –  jeśli mówimy o dużym ośrodku, lub pracując ok. 10–15 dni w sezonie w przypadku mniejszych stacji.

– Nikt na stacji narciarskiej nie zatrudnia ludzi we wrześniu, tylko w październiku lub listopadzie, i zatrudnia te osoby na sezon, czyli do kwietnia. Jesteśmy więc specyficzną branżą, która działa innymi schematami. Dlatego apelujemy, domagamy się, żeby stworzono pomoc dedykowaną dla stacji narciarskich, która będzie dla nas dostępna – tłumaczy Piotr Rzetelski.

Przedstawiciele PSNiT domagają się odszkodowania za utracone zyski w czasie sezonu 2020/2021 w granicach 60 proc. przychodu, jaki uzyskiwano w poprzednich sezonach. W przeciwnym razie wiele stacji i powiązanych z nimi biznesów może w najbliższym czasie upaść. Pojawiają się już pierwsze oferty sprzedaży stacji przez przedsiębiorców, którzy nie wytrzymali presji. Pieniądze, które udało im się zarobić, wystarczyły wyłącznie na pokrycie kosztów związanych z przygotowaniem do sezonu.

– W naszym odczuciu byliśmy narzędziem polskiego rządu – zamknięto stacje, więc ludzie nie  pojechali w góry w czasie świat czy ferii. W związku z tym – jako narzędzie, które służyło do pewnego celu – uważamy, że należy nam się rekompensata i te 60 proc. przychodu z poprzednich sezonów powinniśmy otrzymać i o to do rządu apelujemy – podkreśla wiceprezes PSNiT.

Stowarzyszenie apeluje również o ustawowe ulgi lub zwolnienia z podatku od nieruchomości i od budowli, dofinansowanie do wynagrodzeń pracowników, umorzenie ZUS i postojowe aż do następnego sezonu narciarskiego. Piotr Rzetelski podkreśla, że rozważane są różne opcje, również kroki prawne, ale branża liczy na negocjacje z rządem.

– Chcielibyśmy się spotkać, pokazać te niuanse prawne, które nas wyeliminowały z pomocy, pokazać, co nas boli. Mamy nadzieję, że jest to możliwe, że przyjdzie czas na rozmowę, stworzenie jakiegoś programu dla nas, który doprowadzi do tego, że przeżyjemy do przyszłego sezonu – mówi. – W 2022 roku mamy nadzieję, że będzie już normalna zima, że uporamy się z tym wielkim problemem, jakim jest COVID, że zaczniemy normalnie funkcjonować.

Branża liczy także na zastrzyk pieniędzy z unijnych programów pomocowych.

– Ośrodki narciarskie to nie jest tylko sama stacja, ale też tysiące biznesów wokół: wypożyczalnie sprzętu, serwisy, kwatery agroturystyczne, wynajem pokoi, hotele i pensjonaty i wszystko, co wokół ośrodków narciarskich się kręci. Nie wyobrażamy sobie, że turysta będzie skazany na wyjazd za granicę, bo polskie stacje narciarskie nie doczekają zimy, nie dadzą rady finansowo – podkreśla wiceprezes PSNiT.

Jak podaje stowarzyszenie, widać to było już w styczniu tego roku. Na zamkniętych stokach w Polsce skorzystała m.in. Szwajcaria, która zaliczyła wzrost liczby turystów z Polski o ponad 60 proc. r/r.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/wiele-stacji-narciarskich,p2017964811

Sytuacja firm z branży gastronomicznej i eventowej jest dramatyczna. Prawie połowa została zlikwidowana lub zawiesiła działalność

0

Wystarczył rok od pierwszego lockdownu, aby gastronomia i szeroko pojęta branża HoReCa doznały nieodwracalnych negatywnych zmian. Prawie połowa lokali zawiesiła działalność lub została zlikwidowana. Pomoc publiczna w postaci tarcz antykryzysowych czy zwolnień z ZUS-u nie przyniosła oczekiwanych efektów, podobnie jak próby ratowania firm przez zbiórki i inne formy pomocy dla przedsiębiorców. Wiele restauracji uratowało się przed upadkiem, decydując się na wprowadzenie dostaw na wynos. W najtrudniejszej sytuacji są te obiekty, które utrzymywały się głównie z wynajmu przestrzeni na eventy i imprezy.

– Rok po wprowadzeniu pierwszego lockdownu sytuacja lokali z branży gastronomicznej i eventowej jest dramatyczna. Połowa z nich zawiesiła działalność lub została zlikwidowana. Dodatkowo jedynie 5 proc. lokali potrafiło zmienić całkowicie swój profil działalności, żeby odnaleźć się na rynku – informuje w rozmowie z agencją Newseria Biznes Tomasz Szczęśniak, prezes zarządu portalu Briefly. pomagającego w organizacji imprez okolicznościowych oraz wydarzeń firmowych.

Marcowy raport Briefly wykazał wyraźny podział branży HoReCa na trzy segmenty. Jednym z nich – który radzi sobie całkiem nieźle – są restauracje i kawiarnie. 60 proc. spośród nich działa na wynos. Również hotele, czyli drugi segment branży, w większości (84 proc.) utrzymują działalność, na jaką pozwala im reżim sanitarny.

– Natomiast nie możemy tego powiedzieć o branży eventowej – kluby, puby, przestrzenie eventowe w zdecydowanej większości są zamknięte [70 proc. zawiesiło działalność – red.] – mówi Tomasz Szczęśniak.

Jak wskazuje Licznik Strat Lockdownowych uruchomiony przez Warsaw Enterprise Institute, straty krajowych firm wynikające z lockdownów sięgają już prawie 34 mld zł. Branża gastronomiczna jest jedną z najbardziej poszkodowanych. Jej straty szacowane są na 2,2 mld zł, a branży hotelarskiej na bisko 1,3 mld zł. Każda kolejna odsłona lockdownu działa na ich niekorzyść.

Pierwszy lockdown był szokiem, wtedy branża została rozłożona na łopatki. Później stopniowo zaczęła się podnosić i maj był takim małym świętem, bo wtedy wrócili klienci, a właściciele i menedżerowie zyskali znowu energię do działania. Kiedy we wrześniu 2020 roku badaliśmy nastroje w branży gastronomicznej i eventowej, przeważali minimalnie pesymiści, natomiast dużo było też optymistów, którzy spodziewali się, że będzie już tylko lepiej. Natomiast drugi lockdown wprowadzony w październiku 2020 roku niestety doprowadził do takiej sytuacji, którą mamy obecnie, że połowa lokali z branży gastronomicznej i eventowej nie jest w stanie funkcjonować – wyjaśnia prezes Briefly.

We wrześniowej ankiecie 40 proc. przedsiębiorców spodziewało się pogorszenia sytuacji, a co trzeci – jej poprawy. Już wtedy 90 proc. firm deklarowało spadek obrotów w porównaniu do sytuacji sprzed pandemii, a 57 proc. również spadek zatrudnienia. Wiele firm próbowało zmienić profil działalności, ale jak wynika z raportu Briefly, udało się to jedynie 5 proc. z nich.

– Profil działalności bardzo trudno zmienić. Skokowo wzrosła liczba lokali, które zaczęły więcej sprzedawać z dostawą i na wynos. Niektóre lokale z branży eventowej, jak np. sale, które organizowały wcześniej imprezy okolicznościowe, zaczęły oferować firmom swoją przestrzeń do pracy lub na szkolenia. Lecz to jest bardzo mała skala – mówi Tomasz Szczęśniak.

Wielu przedsiębiorców z branży gastronomicznej i eventowej liczy na efekt odroczonego popytu. Mimo że zainteresowanie klientów powinno po pandemii wrócić ze zdwojoną siłą, to może nie wystarczyć, by uratować branżę.

Sytuacja klubów, pubów, sal na imprezy okolicznościowe jest bardzo zła. Ich właściciele raczej poszli drogą przebranżowienia, powrotu do swoich starych zajęć, więc ta branża będzie miała bardzo duże trudności, żeby odbić się po pandemii. Mimo tego, że wielu właścicieli spodziewa się tzw. popytu odroczonego, to nie widziałbym dużych szans, aby w tym roku branża klubowo-pubowa wróciła do stanu przed pandemią – ocenia prezes Briefly.

Sytuacji nie ratuje także pomoc ze strony państwa. We wrześniowym badaniu serwisu 85 proc. ankietowanych firm deklarowało, że skorzystało z jakiejś formy pomocy publicznej: zwolnień z ZUS, tarczy antykryzysowych czy finansowych. Jak wynika z ostatnich danych resortu rozwoju, na pomoc dla firm w ciągu ostatniego roku trafiło ok. 200 mld zł. Wiele firm uruchomiło również internetowe zrzutki albo sprzedaż voucherów dla klientów, ale miały one raczej incydentalny charakter i stanowiły ratunek na kilka tygodni pierwszego zamknięcia. 

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/sytuacja-firm-z-branzy,p129790040

Środki z PPK mogą posłużyć za wkład własny na mieszkanie albo zabezpieczenie na wypadek choroby. Polacy nie chcą jednak w nich oszczędzać, obawiając się powtórki z OFE

0

– Niska partycypacja w pracowniczych planach kapitałowych wynika zapewne z braku zaufania m.in. przez to, co się stało z OFE. Natomiast porównywanie tych dwóch programów jest bardzo błędne – mówi Łukasz Bugaj, ekspert AXA TFI. Jak wskazuje, wielu Polaków wciąż nie wie także, że środki zgromadzone w PPK mogą stanowić poduszkę finansową na wypadek choroby albo posłużyć za wkład własny przy zaciąganiu kredytu na mieszkanie. Instytut Emerytalny w analizie za poprzedni rok wskazał, że na rynku nie ma obecnie drugiego bardziej pewnego sposobu oszczędzania, który zapewniałby tak dobry zysk. W najbliższych tygodniach do programu muszą przystąpić najmniejsze firmy oraz administracja.

– Po trzech pierwszych etapach programu PPK partycypacja wynosi średnio około 30 proc. i jest na zaskakująco niskim poziomie. Ona różni się pomiędzy firmami, bo jest sporo przedsiębiorstw – choć głównie z kapitałem zagranicznym, w sektorze finansowym i IT – gdzie partycypacja jest zdecydowanie wyższa. Natomiast jest też ponad 30 tys. firm, w których do programu PPK nie zapisał się ani jeden pracownik i to jest bardzo smutny obraz – podkreśla w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes Łukasz Bugaj, menedżer komunikacji inwestycyjnej w AXA TFI (wkrótce zmieni nazwę na UNIQA TFI).

Według danych Polskiego Funduszu Rozwoju pod koniec grudnia, po wdrożeniu pierwszych trzech etapów PPK, partycypacja w pracowniczych planach kapitałowych wyniosła 30,4 proc., co oznacza uczestnictwo prawie 1,7 mln pracowników na blisko 7,4 mln uprawnionych. Z danych PFR wynika, że ok. 32 tys. firm nie wdrożyło efektywnie programu i nie zawarło żadnej umowy o prowadzenie PPK. Są to głównie firmy z III etapu, czyli zatrudniające między 20 a 50 pracowników.

PFR zakłada, że po IV etapie programu liczba uczestników wzrośnie do minimum 3,5 mln. Docelowo ma ich być ok. 6–8 mln, z partycypacją na poziomie ok. 50–75 proc. 

– Wydaje się, że uczestnictwo w PPK jest na tak niskim poziomie ze względu na brak zaufania Polaków i nieznajomość tego programu. Natomiast gdyby dobrze się z nim zaznajomić, to on jest tak korzystny z punktu widzenia pracownika, że grzech z niego nie skorzystać – przekonuje ekspert AXA TFI. – Warto przynajmniej przez chwilę, na próbę skorzystać z programu PPK i zobaczyć, jak to wygląda. Jeśli ktoś już raz skorzysta z tych dopłat, to nie będzie chciał rezygnować.

Łukasz Bugaj ocenia, że niski poziom uczestnictwa w PPK to głównie efekt wielu mitów, które narosły wokół tego programu, i częstego porównywania go z otwartymi funduszami emerytalnymi.

– Porównywanie tych dwóch programów jest błędne i to z trzech powodów. Po pierwsze, środki zgromadzone w PPK są prywatne i to jest zapisane w ustawie. Tego nie było w przypadku OFE. Po drugie, środki z PPK w każdej chwili można wypłacić, natomiast w OFE takiej możliwości nie było. Wydaje się, że Polacy po prostu o tym nie wiedzą. Trzecia kwestia to atrakcyjność programu PPK, która jest zdecydowanie większa niż OFE, ponieważ wpłaty są dokonywane nie tylko ze strony pracownika, ale również pracodawcy i Skarbu Państwa. To znaczy, że środki na nasze konto w programie PPK płyną z trzech różnych źródeł – wyjaśnia.

Polski Fundusz Rozwoju podaje, że – mimo pandemicznego kryzysu i zawirowań na rynkach finansowych – średnia stopa zwrotu z funduszy PPK od powstania wyniosła 10,1 proc., a całkowita stopa zwrotu z inwestycji w PPK dla pracowników przekroczyła 122 proc. Według wyliczeń Instytutu Emerytalnego uczestnicy PPK uzyskali po pierwszym roku przeciętny zwrot na poziomie 95 proc. Tym, którzy po roku zrezygnowali i wypłacili wszystkie środki, pozostało w kieszeni 50 proc. więcej, niż sami przekazali do PPK plus 23 proc. zapisane dodatkowo na koncie emerytalnym w FUS. Inwestycje na własną rękę przyniosłyby tymczasem tylko ok. 10,5 proc.

– Pracownik w wieku 35 lat, który zarabia 4,5 tys. zł brutto, wpłaca do programu 90 zł miesięcznie. Mniej więcej drugie tyle dopłaca pracodawca i Skarb Państwa. Taka osoba do momentu osiągnięcia wieku emerytalnego, czyli 60 lat, wpłaci do PPK łącznie ok. 20 tys. zł. Natomiast – uwzględniając zyski z inwestycji oraz dopłaty ze strony pracodawcy i Skarbu Państwa – docelowo może zgromadzić ponad 112 tys. zł, czyli gigantyczną kwotę versus to, co sam wpłacił – wylicza ekspert AXA TFI.

W raporcie podsumowującym wyniki PPK na koniec 2020 roku eksperci Instytutu Emerytalnego wprost wskazują, że obecnie nie ma lepszego i bardziej pewnego sposobu oszczędzania, który gwarantowałby tak dobry zwrot. Z perspektywy uczestnika PPK ważne jest też to, że środki zgromadzone w programie są prywatną własnością, a w razie śmierci – podlegają dziedziczeniu.

– Konstrukcja tego programu, która polega na systematycznym wpłacaniu co miesiąc niewielkich kwot, jest bardzo korzystna. Te kwoty sumują się z biegiem lat, dzięki czemu zwłaszcza osoby młode mogą w ten sposób zgromadzić bardzo duży kapitał. Ponadto tutaj wszystko dzieje się automatycznie. Nie musimy o niczym pamiętać, składki są odprowadzane za nas, po pewnym czasie nawet przestajemy to dostrzegać. Ten automatyzm i systematyczność powodują, że środki się gromadzą i po pewnym czasie możemy się zdziwić, ile byliśmy w stanie ich odłożyć – mówi Łukasz Bugaj.

Środki zgromadzone w PPK można wycofać w każdej chwili, nie czekając do emerytury, chociaż nie będzie to bezkosztowe.

– Przy rezygnacji trzeba odprowadzić podatek od zysków kapitałowych tak jak w każdym innym programie. W takim przypadku stracimy też dopłaty Skarbu Państwa, ale zatrzymamy praktycznie całość dopłat ze strony pracodawcy. Gros, czyli 70 proc., zostanie nam wypłacone w formie bezpośredniej, natomiast 30 proc. trafi do ZUS-u na poczet przyszłej emerytury – precyzuje menedżer komunikacji inwestycyjnej w AXA TFI.

Co istotne, środki z PPK można też wypłacić przed 60. rokiem życia bez żadnych potrąceń. Jednorazowo do 25 proc. w sytuacji poważnego zachorowania uczestnika PPK lub jego najbliższych (małżonek, dziecko) albo 100 proc. na cele mieszkaniowe, aby pokryć wkład własny przy zaciągnięciu kredytu na zakup mieszkania czy budowy domu.

– Ciężko w tej chwili znaleźć drugi program inwestycyjny, który jest tak korzystny jak PPK – podkreśla Łukasz Bugaj.

Pracownicy mający od 18 do 55 lat zostają zapisani do PPK automatycznie. Pracownicy w wieku 55–70 lat muszą złożyć w tym celu wniosek do pracodawcy. Firma zawiera w imieniu pracowników umowę o prowadzenie PPK i finansuje za niego wpłatę podstawową wynoszącą 1,5 proc. wynagrodzenia. Może też sfinansować wpłatę dodatkową – do 2,5 proc. wynagrodzenia. Na rachunek PPK trafiają też wpłaty finansowane przez samego uczestnika PPK, pobierane z jego pensji. To zasadniczo 2 proc. wynagrodzenia, ale w przypadku osób o niskich zarobkach można obniżyć je do 0,5 proc. Uczestnik PPK otrzymuje też od Skarbu Państwa jednorazową wpłatę powitalną 250 zł oraz dopłaty roczne w wysokości 240 zł.

Pracownicy, którzy nie chcą uczestniczyć w programie, mogą się z niego wypisać. Co istotne, mogą także do niego wrócić, nawet jeśli wypłacili wcześniej zgromadzone środki. Deklarację ponownego przystąpienia do programu można złożyć w każdym momencie.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/srodki-z-ppk-moga,p483331462

Trafiające do Bałtyku zanieczyszczenia zostają w nim nawet 30 lat. Największy wpływ na jego zasoby mają konsumenci

0

Morze Bałtyckie jest wyjątkowe w skali całego świata, ponieważ jest dość słodkie, a wymiana wody trwa w nim nawet 30 lat. To oznacza, że zanieczyszczenia, które trafiają do niego z niemal całego obszaru Polski, pozostają w nim na długo i wpływają na populację ryb bałtyckich. Z okazji obchodzonego 22 marca Światowego Dnia Ochrony Morza Bałtyckiego organizacje ekologiczne i rybacy apelują do konsumentów o pomoc w ochronie zasobów. – Nawet najmniejsza zmiana naszych codziennych przyzwyczajeń może wpłynąć na to, jak wygląda Bałtyk i na jak długo wystarczą nam jego zasoby – podkreśla Marcin Radkowski, prezes zarządu Kołobrzeskiej Grupy Producentów Ryb.

– Bałtyk jest bardzo specyficznym morzem, nawet w skali całego świata. Jest zbiornikiem wód brachicznych, dodatkowo jest dość słodkim morzem, a wymiana wody – przez to, że jest na wpół zamknięty – zajmuje mu około 30 lat. Dlatego wszystkie zanieczyszczenia i wszystko, co przedostanie się do Bałtyku, zostanie w nim minimum przez tyle czasu. Stąd tak ważne jest, żebyśmy zajęli się Bałtykiem i jego ochroną – podkreśla w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes Olga Sarna, prezes zarządu Fundacji MARE.

22 marca w krajach położonych nad Bałtykiem co roku obchodzony jest Światowy Dzień Ochrony Morza Bałtyckiego, ustanowiony przez Komisję Helsińską w 1997 roku. Ma on zwrócić uwagę na konieczność podjęcia działań w celu ochrony wód tego morza i jego zasobów.

– Do najważniejszych problemów, z jakimi boryka się Bałtyk, należą odpady morskie: wszelkiego rodzaju plastik, zagubione, stare sieci rybackie czy np. niedopałki papierosów. Widzimy też bardzo postępujące zmiany klimatyczne, a konkretnie zmiany temperatury wody, które mają bardzo duży wpływ na organizmy żyjące w morzu. Ten akwen jest też mocno zanieczyszczony – spływają do niego zanieczyszczenia z przemysłu i rolnictwa, a pod wodą znajdują się wraki z paliwem i broń chemiczna z czasów I i II wojny światowej, które także zagrażają Bałtykowi. Tym tematem trzeba się zająć, zanim w nadchodzących latach to wszystko zacznie przedostawać się do wody – podkreśla Olga Sarna.

Jedną z najskuteczniejszych metod ochrony środowiska Morza Bałtyckiego jest zmniejszenie emisji zanieczyszczeń oraz eksploatacji jego zasobów, np. poprzez ograniczenie zużycia sztucznych nawozów w rolnictwie oraz skuteczniejsze oczyszczanie ścieków. Niemal cały obszar Polski (99,7 proc.) znajduje się w zlewni Bałtyku, więc każdy konsument ma wpływ na to, co ostatecznie trafia do morza.

– Tak naprawdę nie ma znaczenia, gdzie jesteśmy: w Gdańsku, w Warszawie, Krakowie czy we Wrocławiu – i tak mamy wpływ na Bałtyk. Wszystko to, co wylejemy czy wyrzucimy na ziemię, docelowo może spłynąć do Bałtyku i go zanieczyścić – wskazuje prezes zarządu Fundacji MARE.

– W naszym najnowszym programie edukacyjnym Naturalnie Bałtyckie chcemy pokazać Polakom, że nawet najmniejsza zmiana naszych codziennych przyzwyczajeń może wpłynąć na to, jak wygląda Bałtyk i na jak długo starczą nam jego zasoby – podkreśla Marcin Radkowski, prezes zarządu Kołobrzeskiej Grupy Producentów Ryb.

Marka Naturalnie Bałtyckie informuje konsumenta, że ma on do czynienia z rybą bałtycką najwyższej jakości. Program ma na celu promowanie racjonalnego wykorzystywania zasobów morza i świadomej konsumpcji lokalnych ryb, których połów generuje najmniejszy ślad węglowy. Znakiem Naturalnie Bałtyckie oznaczane są produkty rybne wytwarzane z ryb pozyskanych z Bałtyku, zgodnie z najwyższymi standardami jakościowymi, a także bez szkody dla środowiska. Takim standardem jest też certyfikat MSC, który aktualnie polskie organizacje połowowe starają się uzyskać.

– Standard Zrównoważonego Rybołówstwa MSC to trzon naszego programu i wyznacza zasady, jakimi powinny kierować się rybołówstwa, które chcą poławiać w sposób zrównoważony, czyli taki, żeby nie zagrażać ekosystemom morskim, żeby chronić zwierzęta, które żyją w morzach i oceanach, a przy okazji eksploatować stada i gatunki ryb, które konsumują ludzie na całym świecie – mówi dr Marta Potocka, menedżer ds. kontaktów z klientami biznesowymi i rybakami w MSC Polska i Europa Centralna.

Polskie organizacje rybackie, które prowadzą połowy na Północnym Atlantyku czy Południowym Pacyfiku, są członkami  programu MSC już od ponad 10 lat. Od ubiegłego roku w procesie certyfikacji MCS uczestniczą też organizacje rybaków, którzy poławiają na rodzimym Bałtyku.

– Wyniki audytów, którym poddawani są polscy rybacy na Bałtyku, poznamy za kilka miesięcy – wskazuje dr Marta Potocka. – Przystąpienie polskich rybaków do programu MSC będzie dowodem, że faktycznie wszyscy poławiający ryby na Bałtyku robią to w sposób zrównoważony, bezpieczny dla naszego akwenu.

– Od jakiegoś czasu polscy rybacy są właściwie największą organizacją ekologiczną, której najbardziej zależy na tym, żeby dbać o zasoby Bałtyku. Realizowaliśmy projekty z wieloma organizacjami ekologicznymi, dotyczące np. usuwania z dna Bałtyku utraconych narzędzi połowowych, czyli tzw. sieci widm. Teraz jesteśmy w trakcie projektu, który ma ograniczyć emisję spalin emitowanych przez kutry rybackie. Staramy się też o certyfikat zrównoważonego rybołówstwa MSC dla naszych ryb bałtyckich – podkreśla Marcin Radkowski.

Według danych Europejskiego Obserwatorium Rynku w zakresie Rybołówstwa (EUMOFA) statystyczny Polak zjada rocznie ok. 14,5 kg ryb, czyli nawet trzykrotnie mniej niż mieszkańcy krajów śródziemnomorskich. Co istotne, rzadko też sięgamy po ryby z Bałtyku. Rodzime gatunki, takie jak śledź, szprot, flądra, łosoś, turbot czy sandacz, częściej trafiają na stoły w Skandynawii czy Europie Zachodniej, gdzie są cenione przez konsumentów ze względu na swoje prozdrowotne właściwości. Badania jednoznacznie udowadniają, że ryby i przetwory rybne z Bałtyku zawierają śladowe zawartości zanieczyszczeń i nie zagrażają konsumentom.

– Badania Morskiego Instytutu Rybackiego wskazują, że poziom zanieczyszczeń w rybach bałtyckich jest zdecydowanie niższy niż jeszcze 2030 lat temu. Zresztą ryby bałtyckie nigdy nie przekraczały jakichkolwiek norm, nawet się do nich nie zbliżamy. Ryby bałtyckie są pełne wielonasyconych kwasów omega-3, mają łatwo przyswajalne białko, mikroelementy i witaminy, dlatego gorąco je polecam. Powinniśmy wszyscy dbać o Bałtyk i o rzeki, które do niego wpadają, żeby tych zasobów starczyło nam na jak najdłużej – podsumowuje prezes zarządu Kołobrzeskiej Grupy Producentów Ryb.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/trafiajace-do-baltyku,p1526122822

Cyfrowa transformacja polskich firm przyspiesza w czasie pandemii. Koszty inwestycji w nową infrastrukturę można ograniczyć średnio o 50 proc. [DEPESZA]

0

Proces transformacji technologicznej i organizacyjnej przedsiębiorstw przebiega w Polsce na zbliżonym poziomie i w podobnym tempie co globalnie – wynika z raportu Deloitte’​a. Dla 70 proc. polskich firm pandemia była głównym motorem napędowym cyfrowych zmian, co wynika m.in. z konieczności przestawienia się na model pracy zdalnej. Jednak potrzeba dokonania transformacji cyfrowej oznacza też konieczność inwestycji i poniesienia związanych z nimi kosztów. Te można znacząco ograniczyć, wybierając odpowiednią infrastrukturę.

– Cyfrowa transformacja w czasach pandemii to już nie tylko możliwość zbudowania przewagi rynkowej, lecz absolutna konieczność dla wszystkich polskich firm chcących utrzymać się w nowej rzeczywistości – wskazuje w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes Aleksander Jagodzki, wiceprezes ds. sprzedaży w Goldenore. 

Proces transformacji technologicznej i organizacyjnej przedsiębiorstw, który obejmuje m.in. cyfryzację produktów i usług oraz wprowadzanie nowych modeli biznesowych, przebiega w Polsce na zbliżonym poziomie i w podobnym tempie co globalnie – wynika z opublikowanego w ubiegłym roku raportu Deloitte’a („Przemysł 4.0 w Polsce”). W badaniu 58 proc. menedżerów wyższego szczebla wskazało, że cyfrowa transformacja to priorytet w ich organizacji.

Pandemię jako przyczynę przyspieszonej digitalizacji wskazało aż 70 proc. przedsiębiorstw w najnowszej odsłonie raportu „Smart Industry Polska”. Większość polskich firm podjęła w ciągu ostatniego roku intensywne działania w zakresie cyfrowej transformacji biznesu, skupiając się m.in. na wdrożeniu pracy zdalnej i przeniesieniu procesów wewnętrznych do sieci internet – pokazał wrześniowy raport „Trusted Economy w nowej rzeczywistości. Ograniczanie ryzyka związanego z szybką cyfryzacją” opracowany przez Deloitte’a.

– Pandemia okazała się dodatkowym bodźcem, który skłonił polskie firmy do przyspieszenia procesu technologicznej transformacji – mówi Aleksander Jagodzki. – To głównie konieczność przeniesienia pracy do kanału online’owego stymulowała ten proces. W tej chwili większość z nas swoje obowiązki służbowe wykonuje właśnie online, co z kolei zmienia wymogi odnośnie do wykorzystywanych narzędzi oraz  infrastruktury. 

Potrzeba dokonania transformacji cyfrowej oznacza konieczność inwestycji i poniesienia związanych z nimi kosztów, które mogą się okazać barierą dla wielu polskich firm. Koszty można jednak znacząco ograniczyć, wybierając odpowiednią infrastrukturę.

– Bardzo istotna dla transformacji cyfrowej w firmach jest nowoczesna infrastruktura. Ona powinna być nie tylko wydajna, ale również skalowalna i elastyczna, bo obecnie w takich dynamicznych czasach żyjemy – mówi Andrzej Syta, Presales Manager Goldenore. – Potrzebne jest więc połączenie sprzętu i oprogramowania, które stworzą nowoczesną, dynamiczną platformę, doskonałą do budowy cyfrowej organizacji.

Jak wskazuje, takim właśnie rozwiązaniem jest platforma IBM LinuxONE, która łączy innowacje Linuksa i środowiska open source na platformie serwerowej IBM Z, oferując m.in. niezawodność, konsolidację obciążeń, najwyższy poziom bezpieczeństwa czy narzędzia do zarządzania infrastrukturą. Co najistotniejsze, platforma pozwala też ograniczyć koszty ze względu na wykorzystanie mniejszej liczby rdzeni przy zachowaniu lub nawet zwiększeniu mocy przetwarzania. Według analizy IDC Polska na zlecenie IBM pozwala to znacząco ograniczyć koszty ponoszone przez firmy na zakup i utrzymanie licencji.

– Chodzi o liczbę zadań, jakie maszyna jest w stanie wykonać w przeliczeniu na jedną licencję. Mamy tu do czynienia z procesorami IFL, które mogą pracować pod średnim obciążeniem nawet 90 proc., a wyższa przepustowość kanałów transmisji danych pozwala skrócić czas odpowiedzi na zapytania. Dodatkowo operacje zapis/odczyt, które zwykle stanowią ok. 1/3 wszystkich zadań wykonywanych przez procesory, tu przejmowane są przez dedykowane i specjalizowane jednostki, które nie wymagają licencjonowania – tłumaczy Andrzej Syta.

Z analizy IDC Polska wynika, że wdrożenie platformy LinuxONE III w przedsiębiorstwach pozwoli m.in. na zmniejszenie o 85 proc. zajętej powierzchni serwerowni, ograniczenie kosztów zużycia energii elektrycznej do 80 proc., ograniczenie liczby administratorów o co najmniej 60 proc., a także zmniejszenie inwestycji w infrastrukturę sieciową.

Dla przykładu całkowity koszt zastosowania (TCO) platformy w systemie bankowym Temenos T24 wykazał oszczędności od 15 do 49 proc. w porównaniu z tradycyjną platformą x86.

– LinuxONE III to w tej chwili jedna z najstabilniejszych platform serwerowych. Zapewnia wysoką dostępność, a poprzez konsolidację baz danych znaczące optymalizacje w zakresie licencyjnym. Dzięki wydajnemu systemowi I/O oraz procesorom IFL możemy ograniczyć liczbę rdzeni i tym samym ograniczyć koszt zakupu i utrzymania licencji – wskazuje Aleksander Jagodzki.

Szybkie tempo technologicznych zmian to jednak także wyzwania dla firm w zakresie cyberbezpieczeństwa. Z raportu „Cyberbezpieczeństwo w polskich firmach 2021” przygotowanego przez Vecto wynika, że już ponad 64 proc. polskich firm miało do czynienia z cyberincydentem zagrażającym bezpieczeństwu danych i systemów IT. To o 19 proc. więcej niż w ubiegłorocznym badaniu. Pandemia i zmiany m.in. w modelu pracy generują zupełnie nowe zagrożenia, co potwierdza 82 proc. badanych firm. Jednocześnie tylko 12 proc. ankietowanych firm wprowadziło dodatkowe zabezpieczenia dla pracowników w trybie home office.

– Wraz z cyfrową transformacją biznesu można zadbać także o cyberodporność – wskazuje Andrzej Syta. – Wdrażając platformę LinuxONE III, dostajemy w pakiecie kompleksowe szyfrowanie, za które odpowiadają procesory kryptograficzne, nie obciążając głównych jednostek, i pełną ochronę danych. Nowe rozwiązanie Data Privacy Passports pozwala na szyfrowanie danych, przyznawanie i odbieranie uprawnień dostępu do nich oraz utrzymanie nad nimi pełnej kontroli – nawet kiedy trafiają poza przedsiębiorstwo, np. w przypadku stosowania hybrydowych środowisk wielochmurowych. Mechanizmy kontroli DPP są zachowane nawet dla sporządzonych kopii danych, co jest rewolucyjnym rozwiązaniem.

Z październikowych prognoz IDC wynika, że do 2023 roku już 75 proc. wszystkich organizacji na świecie będzie dysponować konkretnymi planami wdrożenia cyfrowej transformacji. Jeszcze pół roku temu takie cele miało 27 proc. przedsiębiorstw.

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/cyfrowa-transformacja,p659628008

Problem niedoboru wody pitnej może się pojawić w Polsce w ciągu kilkunastu lat. Rusza właśnie największa ogólnopolska akcja sprzątania rzek [DEPESZA]

0

Na jednego Polaka przypada statystycznie ok. 1,8 tys. m³ wody rocznie, podczas gdy średnia w Europie sięga 5 tys. m³. Polska jest jednym z państw najuboższych w wodę i problem jej niedoboru może się pojawić w ciągu kilkunastu lat. Dlatego konieczne staje się oszczędzanie wody i dbanie o jej zasoby. W przypadającym 22 marca Światowym Dniu Wody rusza największa ogólnopolska akcja społecznego sprzątania rzek w Polsce. Do końca sierpnia kilka tysięcy wolontariuszy z całego kraju będzie sprzątać rzeki, ich dopływy i okolice ze śmieci i zanieczyszczeń, a do akcji masowo włączyły się też samorządy i biznes.

Jak wynika z raportu „Woda w rolnictwie”, opracowanego przez Koalicję Żywa Ziemia we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla i WWF Polska, na jednego mieszkańca Polski przypada rocznie około 1,8 tys. m³ wody (średnia w Europie jest prawie trzykrotnie wyższa i wynosi ok. 5 tys. m³), ale w okresach suszy jej ilość spada nawet do 1,1 tys. m³. Przez ograniczone zasoby wody pitnej Polska jest jednym z państw najbardziej zagrożonych kryzysem wodnym, który postępuje wraz ze zmianami klimatycznymi.

– Polska ma zasoby słodkiej wody zbliżone do Egiptu i – choć trudno w to uwierzyć – perspektywa niedoborów wody pitnej jest w dłuższej perspektywie całkiem realna. Nie można określić, czy stanie się to za rok, czy za 10 lat, ale przyspieszające zmiany klimatu pokazują nam już dziś, że powinniśmy zrobić wszystko, żeby ten scenariusz się nie ziścił – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes Oleg Stasiewicz, prezes zarządu Aquaphor Poland Sp. z o.o.

Jak wynika z danych opracowanych przez Fundację Aeris Futuro i Rankomat.pl, statystyczny Polak bezpośrednio zużywa ok. 92 l wody dziennie, ale po uwzględnieniu wody potrzebnej do wyprodukowania żywności i towarów, które kupujemy, ślad wodny każdego z nas sięga prawie 3,9 tys. l. To pokazuje, że oszczędzanie wody jest koniecznością, bez której problem jej niedoboru może się pojawić już za kilkanaście lat.

– Choć wydaje się, że problem dostępu do wody pitnej nie dotyczy Polaków, sytuacja Polski wcale nie jest wesoła. Jesteśmy dumni z naszych rzek, mokradeł i jezior, jednak polskie zasoby naturalne są skromne. Mamy najmniej wody spośród wszystkich krajów europejskich i amerykańskich, a także w porównaniu z wieloma krajami środkowej Afryki czy południowej i środkowej Azji – mówi cytowany w komunikacie prasowym Daniel Parol, pomysłodawca i organizator Operacji Czysta Rzeka.

Operacja Czysta Rzeka to największa zorganizowana akcja społecznego sprzątania rzek w Polsce. W tym roku odbędzie się już po raz trzeci. Pierwsza edycja miała miejsce w 2019 roku, kiedy ponad 2 tys. wolontariuszy z całego kraju zebrało prawie 55 ton śmieci. W zeszłym roku – ze względu na sytuację epidemiczną – odbyła się tylko częściowo. Tegoroczna edycja startuje 22 marca, czyli w ustanowiony przez ONZ Światowy Dzień Wody.

– Zanieczyszczanie wód powierzchniowych jest niczemu niesłużącą, samolubną bezmyślnością. Rzeki są nie tylko elementem krajobrazu, ale i miejscem występowania bezcennej fauny i flory. To nasze wspólne dobro, o które trzeba dbać – podkreśla Oleg Stasiewicz.

Rejestracja lokalnych sztabów, które chcą wziąć udział w ogólnopolskim sprzątaniu rzek, potrwa do 6 kwietnia. Wolontariusze natomiast mogą się zgłaszać do 10 kwietnia, dopisując się do już zarejestrowanych sztabów (na stronie internetowej akcji www.operacjarzeka.pl). Akcja sprzątania rzek w całej Polsce zakończy się 29 sierpnia. Będzie powiązana z szeregiem akcji edukacyjnych skierowanych do dorosłych i dzieci, których celem jest kształtowanie proekologicznych postaw. Jak co roku wsparły ją również samorządy, NGO-sy, firmy oraz media, a także przedstawiciele życia publicznego, w tym m.in. Urszula Dudziak, Kayah, Marek Kamiński czy Justyna Steczkowska. W tym roku do grona sponsorów i partnerów strategicznych Operacji Czysta Rzeka dołączył też Aquaphor, którego działalność biznesowa jest ściśle związana z tematyką oszczędzania i uzdatniania wody.

– To akcja, w której wzięliśmy udział po raz pierwszy, ale na pewno zostaniemy z nią na dłużej. Cel jest bowiem szczytny i bardzo potrzebny naszym rodzimym akwenom. Profesjonalnie zajmujemy się uzdatnianiem wody, więc najlepiej wiemy, jak ważna jest czysta woda dla kraju i świata. Wybieramy się więc całą załogą na aktywne sprzątanie, żeby mocniej zaznaczyć swój udział w akcji – wskazuje Oleg Stasiewicz.

Międzynarodowy koncern jest jednym z największych na świecie producentów materiałów filtrujących i domowych filtrów do oczyszczania wody. Eksperci Aquaphora stworzyli m.in. dzbanek filtrujący wyposażony w innowacyjną membranę, która radzi sobie nie tylko z filtrowaniem domowej kranówki, lecz nawet wody z rzeki. Potrafi ją oczyścić z bakterii, związków organicznych i metali ciężkich.

Dzięki własnym badaniom i ponad 130 patentom Aquaphor jest też producentem zaawansowanych technologicznie systemów filtrujących, które pomagają obniżyć zużycie wody m.in. w przemyśle spożywczym, farmaceutycznym czy kosmetycznym. Tymczasem w Polsce – jak pokazują dane Global Compact Network Poland i GUS – największy udział w zużyciu wody pitnej (ponad 70 proc.) ma właśnie przemysł, mocno wyprzedzając pod tym względem sektor komunalny i rolnictwo. 

Źródło: https://biznes.newseria.pl/news/problem-niedoboru-wody,p1505097879